czwartek, 8 listopada 2018

Zaczytana Rogalską

Dawno nie pisałam, bo w mojej rodzince sporo się pozmieniało. Przede wszystkim w zeszłym roku tuż przed Wigilią Bożego Narodzenia na świat przyszedł nasz synuś. Jak każdy synek swojej mamusi, całkiem zawojował mój świat, i nie tylko mój, bo i męża – dumnego taty, również moich dziewczynek, które dostały uproszonego braciszka 😊.
Teraz Piotruś ma ponad 10 miesięcy i zaczyna raczkować i wspinać się na meble. Ani się obejrzysz, a już nie ma Go w salonie, już czołga się do sypialni, lub kuchni, w zależności od kierunku, jaki obierze na początku swojej eskapady. O czytaniu książki pod kocykiem, z herbatką, przy muzyce, mogę na razie tylko pomarzyć. Kradnę cenne minuty w autobusie do pracy czy z powrotem, żeby chociaż rozdział się udało przeczytać. Tym bardziej ważne jest dla mnie, by książka była ciekawa i relaksująca.

I właśnie na taką już od dawna czekałam, od dawna znaczy odkąd skończyłam drugą część serii i z zapartym tchem czekałam na trzecią. Ale od początku. Znana z TVP dziennikarka Marzena Rogalska zaczęła pisać. Jej pierwsza książka „Wyprzedaż snów” trafiła w moje ręce u mojej teściowej. Jej córka jest molem książkowym ale bardzo oszczędnym w słowach, nigdy nie wiadomo, czy książka jej się podoba, czy nie, bo po prostu bierze kolejną i czyta. Jednak tę konkretną książkę pożyczyła mamie i z entuzjazmem do niej niepodobnym mówiła, że jest zachwycona. Dla mnie taka opinia wystarczy żeby się za książkę wziąć. Było warto.
Nie będę opowiadać fabuły, powiem tylko że autorka zabrała mnie do mojego ukochanego Krakowa i poprowadziła mnie po ulicach, tak jakbym sama nimi szła. Dla osoby, której niespełnionym marzeniem pozostało zamieszkanie w Krakowie, to była uczta. Poza tym bohaterowie tej książki to ludzie, z którymi ja też chciałabym się przyjaźnić. Są to osoby o różnych profesjach i zainteresowaniach, będący na różnych etapach życia, a jednak połączeni nierozerwalnymi więzami przyjaźni, która przetrzymała próbę czasu. Powiem więcej, po przeczytaniu mniej więcej 4/5 książki, oddałam ją szwagierce i poszłam do księgarni kupić swój własny egzemplarz. Uznałam, że autorka zasługuje na docenienie za kawał dobrej roboty, bo książka jest po prostu fenomenalna.
Muszę tu dodać, że naczytałam się przeróżnych komentarzy na jej temat na lubimyczytac.pl. Były różne: od wylewów zachwytu porównywalnego z moim, do graniczących z hejtem potępiających autorkę za idealizm. Ja jednak wolę książki, które podnoszą na duchu. Dołujących (jak Żeromski) naczytałam się dość w liceum. Wystarczy.
Z niecierpliwością oczekiwałam dalszych losów Agaty – głównej bohaterki i jej przyjaciół. Wkrótce pojawiła się „Gra w kolory” – druga część. Przeczytałam ją jednym tchem, gdzie i kiedy tylko się dało, a na końcówkę zarwałam noc. Ponownie doświadczyłam czystej przyjemności obcowania z cudownymi ludźmi i dobrą historią. Oczywiście wraz z ostatnią stroną powrócił niedosyt, czemu tak szybko się skończyło. Na szczęście zakończenie sugeruje, że to nie koniec opowieści, więc pozostało uzbroić się w cierpliwość i trzymać kciuki za Panią Marzenę, aby wena twórcza jej nie opuściła.
Teraz mam w rękach trzecią część: „Druga miłość”. Odebrałam paczkę z księgarni, szybko wypakowałam jedną z czterech zamówionych książek (św. Mikołaj tą musiał przynieść wcześniej 😊) i pobiegłam na autobus. Już pierwsze strony książki przywołały na moją twarz szeroki uśmiech. Poczułam się jakbym odwiedziła dawno nie widzianych znajomych. Aż mi było trochę wstyd, bo szczerzący uśmiech u kobiety w komunikacji miejskiej to jednak widok niecodzienny.
Jestem dopiero na 58 stronie, bo autobusami jeżdżę tylko ok. 40 min. Dziennie, a to za mało żeby czytać efektywnie. Ale już teraz po prostu musiałam podzielić się wrażeniami. Piszę to dlatego, że w trakcie czytania dopadła mnie refleksja na temat otaczającej mnie rzeczywistości. Może to tylko moje życie tak wygląda, może nie trafiłam na ludzi takich jak w ci opisani w książce ale rozczarowuje mnie, że o tak fantastycznych relacjach międzyludzkich mogę sobie tylko poczytać. Może to znak czasu, taka nowa rzeczywistość, ale kiedy usiłuję zaprosić moich znajomych czy niektórych ludzi z rodziny na kawę i pogaduchy, prawie zawsze zbywają mnie tekstami typu: „nie mamy czasu…”, „wiesz pracujemy, dzieci na zajęcia dodatkowe trzeba wozić…”, „zarobieni jesteśmy…” i moje ulubione: „posprzątać muszę”, „prasowanie na mnie czeka” i inne. Jeszcze gorsze są dla mnie zapewnienia, że ok, odwiedzimy Was, po czym zapowiedziana wizyta nigdy nie następuje. Nie otrzymujemy też prawie wcale zaproszeń od ludzi, którzy przeprowadzili się do nowego domu, na nowe mieszkanie, którym porodziły się dzieci. Nie odczuwają potrzeby podzielić się swoją radością, osiągnięciem, czymkolwiek, przynajmniej nie z nami.
Wychowałam się w rodzinie rozrzuconej po całej Polsce ale utrzymującej żywe kontakty. Do babci na Wielkanoc moi rodzice z dwójką maluszków na rękach jechali pociągami z przesiadką ponad 300 km. Przed świętami potrafiliśmy się tak skoordynować aby Śląsk, Kraków, Warszawa i Sandomierz spotkali się na Lubelszczyźnie u kochanego wujka Tomka lub pod Sandomierzem u cioci Zosi. Natomiast w wakacje musiały być odwiedziny cioci w Turku (centralna Polska), dziadka na Dolnym Śląsku a czasem u wujka w Gdyni lub u cioci w Szczecinie. Nauczyłam się że o więzy trzeba dbać, nawet jeśli wymaga to wysiłku. Od ponad 12-tu lat mieszkam w Rzeszowie i okolicy, wrosłam w świat mojego męża i zapuściłam tu korzenie. I ciągle nie mogę się pogodzić z tym, Ze 90% jego rodziny mieszka w tym samym mieście, a widujemy się na okoliczność pogrzebów (wesela się już pokończyły) i czasem w święta. Niektórych ludzi nie widziałam od lat, a jak już się z kimś spotkam, moje chęci zawiązania jakichś relacji towarzyskich (grill jakiś, kawa, zobaczcie jak mieszkamy itp.) napotykają straszne opory. Ludzie jeżdżą na wakacje do Grecji, Hiszpanii i na Teneryfę, a szkoda im czasu pojechać 5 km na kawę i szarlotkę. Myślą że skopiowane od kogoś życzenia przesłane smsem lub „do wszystkich” na Facebooku wystarczą. Cóż, mnie nie wystarczają ale nie wiem co mogę jeszcze z tym zrobić, bo czasem mam wrażenie, że zapraszając po raz siódmy chyba kogoś na kawę, tylko się ośmieszam. Frustruje mnie świadomość, że za 10 lat nasze dzieci będą się mijać z rodziną na ulicach jak obcy ludzie. Dlaczego ten świat zmierza w tym kierunku?
Kończąc, wracam do „Drugiej miłości” i z niecierpliwością oczekuję kolejnej wolnej chwilki na powrót do przyjaciół z Krakowa, którzy mogliby być moimi. Dobrze, że mogą być właśnie dlatego, że czytam tę książkę. Pani Marzeno, proszę pisać dalej, wkłada Pani niesamowicie dużo pozytywnej energii w swoje książki i to się czuje od pierwszej do ostatniej strony. Kochani. Polecam gorąco książki Pani Rogalskiej 😊.

piątek, 10 lipca 2015

Tajemniczy ogród z coricamo.pl i mulina z Chin

A oto inny obrazek, w którym się zakochałam, jak tylko zobaczyłam go w gazecie „Igłą malowane”.
Schematu niestety nie było w tym numerze ale zakupiłam go sobie bezpośrednio na stronie internetowej. Przy okazji wypatrzyłam inny rewelacyjny motyw ale o nim później bo dopiero przymierzam się do jego wyszycia.

A do ogródka wracając – motyw na stronie nie wygląda zbyt zachwycająco ale powodem tego jest zbytnie uproszczenie zdjęcia. Wyszywanie było dość żmudne, gdyż rozdrobnienie kolorów było dość duże, ale już w trakcie szycia wyłaniający się efekt był zachwycający. Obecnie zwala z nóg :). Zabrakło mi jasnozielonej muliny ale jak tylko mój dostawca dośle mi paczkę, dokończę obraz i dam do oprawy. Ten obrazek zamierzam powiesić w salonie. W przyszłości na tej ścianie dołożymy jeszcze nasze zdjęcia rodzinne, Żeby całość sprawiała ciepłe domowe wrażenie.

I tu kilka słów o mulinie. Czytałam na kilku forach hafciarskich o dylematach związanych z użytkowaniem muliny z Chin. Ludzie mieli problemy typu: czy jakość jest dobra, prać czy nie prać, czy kolory nie puszczają itd. Otóż ja właśnie skończyłam wyszywać obraz właśnie taką muliną, a moja koleżanka Madzia szyje 3 inne. Nawiasem mówiąc Madzia lubi szyć kilka obrazów na raz ale dzięki temu wypróbowała już 4 gamy kolorystyczne: róże, zielenie, brązy i turkusy. Ja obecnie mam już zakupiony zapas na 3 kolejne obrazy: żółcie i zielenie na słoneczniki, beże, zielenie i granaty na rower z kwiatami oraz brązy i róże na misiaczki do pokoju dzieci.

Co do jakości: czytałam że użytkownicy porównują jakość chińskiej muliny z muliną Ariadny. Ja osobiście porównałabym ją raczej z muliną DMC. Chińska mulina jest połyskliwa i śliska więc gładko przechodzi przez dziurki, podczas gdy Ariadna jest nieco bardziej szorstka i matowa. Oczywiście to już jest kwestia jaki efekt kto woli. Tak dla porównania: Kasia i ja przymierzamy się do wyszywania tych samych słoneczników. Kasia ma mulinę Ariadny a ja chińską. Niby ten sam zestaw kolorów z tabelki (ja wybrałam zestaw DMC bo taką numerację ma mulina którą kupuję na chińskim portalu aukcyjnym) ale mulina Ariadny ma żywsze, cieplejsze kolory. Mój obraz będzie bardziej stonowany ale też ładny. Za to moje tło będzie delikatniejsze, natomiast propozycja Ariadny była tak jaskrawa, że słoneczniki z pierwszego planu musiały walczyć o uwagę z tłem i ostatecznie Kasia wymieniła ten kolor na jaśniejszy według uznania wybierając z palety Ariadny.

Co do pielęgnacji po wyszyciu: ludzie na forum piszą, że piorą a nawet gotują prace po wyszyciu. Niektórzy skarżą się że jaskrawe kolory puszczają pigment i farbują resztę pracy. Ja osobiście dziwię się, że ktoś się dziwi że mu mulina kolor puściła po tym jak ją setką Celsjusza potraktował. Ja nawet odzież dziecięcą piorę góra w 60tce, a przecież do szycia z założenia siadam z czystymi rekami więc nie ma powodu aż tak strasznie wypierać naszego dzieła. Podłogi przecież wyszywanką nie wycierałam. Ja po szyciu odwracam pracę na lewą stronę, przykrywam namoczoną płócienną ścierką i prasuję jak mężowskie spodnie „na kant”. W trakcie prasowania delikatnie naciągam brzegi wzdłuż i wszerz, po czym jeszcze raz przeprasowuję. I tyle. Żadnego prania. I mi kolory nie puszczają. W ten sam sposób postępowałam już z obrazkami wyszywanymi muliną Ariadny, oryginalnym DMC, Anchor i innymi mulinami, których zdarzało mi się używać. Raz zaplamiłam herbatą wyszyty brzeg ale od razu opłukałam pod ciepłą wodą, spryskałam odplamiaczem i za chwilę ponownie spłukałam tkaninę a następnie wysuszyłam całość żelazkiem. I nic się z kolorami nie stało. Może ktoś ma inne doświadczenia? Jestem bardzo ciekawa.

Co do ceny: oferta z Chin jest różna. Jedni sprzedawcy oferują duże pakiety (100-200 szt.) mulin w dowolnych kolorach lub każdy inny i te zestawy wychodzą po ok. 0,10 – 0,15 $ za 1 motek. Są też tacy którzy prezentują paletę barw DMC i oferują zestaw 50 szt. odpowiedników w kolorach (nr DMC) i ilościach wskazanych przez kupującego. W tym przypadku cena wynosi 0,17$ za motek. W obu przypadkach poszukujemy aukcji z opcją darmowej przesyłki do Polski via China Post. Ostateczna cena uzależniona jest od kursu dolara. Najtaniej wyszło mi 51 gr za motek, przy obecnym kursie płacę 62 gr za motek. Dla porównania: w moim mieście Ariadna kosztuje od 1,20 do 1,40 zł za motek, DMC kosztuje 2,90 zł, a Anchor jest niedostępny ale na Allegro.pl widziałam po 2,40. Po 1 sztukę nie opłaca się klikać do Chin biorąc pod uwagę obrazek o wymiarach 30x40 cm lub większy gra robi się warta świeczki. Minusem transakcji z Chinami jest długi czas oczekiwania na przesyłkę ale może to akurat mój sprzedawca się guzdrze bo paczka przychodzi po 1,5 miesiąca. Ale bezpieczeństwo kupującego jest super zabezpieczone, gdyż zapłatę rejestruje system aukcyjny a sprzedający dostaje pieniądze dopiero kiedy kupujący otrzyma przesyłkę, sprawdzi zawartość i wystawi pozytywny komentarz.

Reasumując: jakość muliny jest bardzo dobra, komfort szycia powyżej oczekiwań, zważywszy na cenę, która w porównaniu z krajową ofertą jest bardzo korzystna. Wadą jest to, że planując wyszywanie kolejnego obrazka trzeba z dużym wyprzedzeniem czasowym złożyć zamówienie na mulinę i ewentualnie dołożyć z motek lub dwa kolorów podstawowych (np. biały i czarny), jeśli potrzebujesz mniej motków, a sprzedawca oferuje 1 zestaw 50 szt. W przeciwnym razie sprzedawca dorzuci do pełnego zestawu dowolne ale nie koniecznie potrzebne. Mój ulubiony sprzedawca dokłada do zamówienia 4 dowolne motki gratis a ostatnio dogadałam się z nim (po angielsku na czacie), że w ramach gratisa też wybieram sobie numerki motków, także całościowo zamówienie wychodzi jeszcze taniej w przeliczeniu na motek. Ja polecam.

Ara z coricamo.pl

Jest taka fajna strona, pełna super inspiracji do haftowania i nie tylko.
Można na niej kupić wzory do haftu krzyżykowego, wstążeczkowego i innych robótek ręcznych, materiały i czasopisma tematyczne. Strona ta nazywa się coricamo.pl, a jej wydawca publikuje też czasopisma „Igłą malowane” oraz „Twórcze inspiracje”. Na tą pierwszą gazetkę trafiłam w kiosku, a zwróciła moją uwagę kolorowa papuga z okładki. Pokazałam tę gazetę Madzi, a ona po prostu ją ode mnie odkupiła. Ta sama papuga skłoniła Kasię do kupienia gazety, całego zestawu do wyszywania i późnowieczornych telefonów do mnie . Ja w każdym razie od razu zakupiłam potrzebną mulinę z Ariadny i zaczęłam szyć. Z myślą o blogu, codziennie robiłam zdjęcia postępu mojej pracy oraz efektu końcowego. Obraz jeszcze nie jest oprawiony ale ma już swoje przeznaczenie – pokój moich córeczek. Papuga strasznie im się spodobała, a ponieważ jest bardzo kolorowa, tam będzie idealnie pasowała. Oto gotowy obrazek. Niestety coricamo.pl nie oferuje w sprzedaży numerów archiwalnych swoich czasopism, ale jeśli w wyszukiwarkę wpiszecie „bajeczna papuga”, pojawi się oferta zakupu kanwy z nadrukiem do wyszycia. Polecam :)

Wracam do pisania :)

Dawno, dawno nie pisałam, bo oczywiście byłam bardzo zajęta. Tymczasem nowy dom urósł, dzieciaczki też rosną, księżniczka wyrosła z różowej sukienki i oddała ją siostrze, a sama dostała kostium Królowej Elzy z „Krainy Lodu”. Ponieważ maszyna do szycia ostatecznie znowu się zepsuła, obawiałam się podjąć szycia tych wszystkich śnieżynek i tiulowych peleryn ręcznie.
Więc przedsiębiorczy tatuś znalazł na chińskim portalu aukcyjnym gotowy kostium za cenę jedynych 12 dolarów amerykańskich (co przy tamtym kursie dolara wyszło ok. 41 zł, przesyłka gratis!), czyli taniej niż ja bym materiały, tiule i gwiazdki dostała.
Tak więc mam teraz 6-ciolatkę z długim jasnoblond warkoczem a la Elza (tak jej włosy urosły, ze każdego francuza da się zapleść, a dziecko jest cierpliwe ) i 3-letnią blondaskę, która już zaczyna wybierać sobie w której kiecce pójdzie do przedszkola i ściąga gumki z włosków jak jej się fryzura nie podoba. Aż strach pomyśleć, co z tego wyrośnie za 10 lat! A w lustrze się przegląda jakby na randkę się wybierała (gdzie ona to podpatrzyła? A może kobiety to po prostu w genach mają?).
Mąż niby ten sam, tylko czoło mu się coraz bardziej posuwa w kierunku pleców, a linię trzyma lekko zaokrągloną :D. Ale cóż, czas leci, mnie też już troszkę więcej i żadna dieta jakoś tego nie daje rady zmienić. Ale najważniejsze to polubić samego siebie i zaakceptować stan rzeczy. A czasem uciszyć wyrzuty sumienia mega kebabem lub porcyjką pysznych lodów, w końcu jakaś przyjemność się zapracowanemu człowiekowi w życiu należy, prawda? 
Niedługo przeprowadzamy się do naszego upragnionego domku (jeszcze bez mebli) z ogródkiem (jeszcze bez drzewek i kwiatów a za to z chwastami) ale już nie możemy się doczekać. Nasze myśli są teraz podzielone między planami urządzania i wystroju domu a naszą dużą latoroślą, która w wyniku pomylonej reformy naszego fantastycznego rządu ;/ idzie od września do szkoły. Wyprawka powoli się kompletuje, plecak jeszcze nie wybrany bo młoda jeszcze nie wie czy chce plecak z Barbie Superbohaterką czy z Littlest Pet Shop, a my nie wiemy czy chcemy plecak z kółkami, czy może taki z na plecy. A do domku powoli przybywają gniazdka i pstryczki, meble dla dzieci są już wybrane, pozostałe meble odraczamy na termin bliżej nieokreślony.
Wystrój postanowiłam przynajmniej częściowo zrobić sama. Jako zapalona hafciarka krzyżykowa, mam już kilka ukończonych obrazów i co najmniej 10 kolejnych w planie. Zajęcie to żmudne i wymagające dużo cierpliwości, na szczęście mnie szalenie uspokaja i pozwala po całym dniu pracy i dzieci całkowicie się zresetować i nabrać chęci na kolejny dzień. Do tego wystrój domu jest oryginalny .

Postanowiłam pokazać gotowe obrazki oraz te które wyszywam obecnie. Nie wszystkie trafią na ściany w naszym domku, po prostu niektóre wyszyłam dla samego motywu, bo mi się podobał, bo tak naprawdę to do niczego mi nie będzie pasował. Te skrzypce wyszyłam w zeszłym roku na prezent dla kuzyna i jego żony w prezencie ślubnym. Uprzedzam, że moja pasja jest zaraźliwa  Moja kumpela Madzia pod moim wpływem powróciła do tego hobby po 10-cio letniej przerwie, a Kaśka z dnia na dzień obkupiła się w pasmanterii i o godz. 22-giej zadzwoniła do mnie po instrukcje jak zacząć szyć. I zaczęła, a obecnie szyje już kolejne 2 obrazy (naprzemiennie) i ma plan na 2 kolejne! Także polecam pooglądać, popodziwiać (nie krytykować, bo o gustach się nie dyskutuje) i może spróbować pobawić się w haftowanie .

poniedziałek, 25 lutego 2013

Kolejna kolekcja dla zapalonych dziewiarek – zrób to sam?

Prawie półtora roku temu wydawnictwo Hachette wypuściło do kiosków kolekcję zeszytów pt. „Robię na drutach”. Do każdego numeru dodawano malutki moteczek włóczki żeby sobie z niego zrobić kwadrat wg wzoru z danego zeszytu. 90 takich kwadratów ma na końcu dać stylowy pled. Oprócz tego każdy numer zawierał pomysł na sweterek , jakiś bibelocik do domu i praktyczne porady na temat ściegów i ogólnie robienia na drutach.
Pomysł fajny, więc zaprenumerowałam. Zrobiłam już ponad 30 kwadratów, kolejny dziergam w wolnej chwili. Myślę że efekt będzie fajny ale czuje się trochę nabita w butelkę. Mianowicie, ukazał się już nr 89, czyli prawie wszystkie wzory już mam. No i w co najmniej 10 numerach powtarza się ten sam ścieg francuski (tylko w innym kolorze). A za każdy numer się płaci i to nie mało. Co najmniej 5 schematów się powtarza, zmieniają się tylko kolory więc , w ogólnym rozrachunku, za naukę jednego ściegu płaci się kilkakrotnie.
Firma najwyraźniej jednak zarobiła na temacie, bo wypuszcza właśnie kolejną kolekcję, tym razem na szydełko. Kupiłam sobie pierwszy numer „Szydełkowanie jest proste”, bo kosztuje tylko 8 zł więc mogę zobaczyć, co jest w środku. I tu kolejne rozczarowanie: mikroskopijny moteczek włóczki (plus drugi do nauki gratis), szydełko nr 4 dość kiepskiej jakości no i zeszycik z wzorem na kwadrat (pierwszy ze 120-tu), pomysłem na tunikę i poduszki robione oczywiście na szydełku. Czyli jest to kopia numeru 1 „Robię na drutach”. Do tego na okładce zestawu zamieszczono zdjęcie gotowego pledu z szydełkowanych 120 kwadratów. Wprawne oko na pewno zauważy, że pled można poskładać na 4 i ma się 30 schematów, które powtórzone i odpowiednio rozmieszczone tworzą symetryczny efekt. Co więcej – nawet w ramach tych 30-tu kwadratów schematy się powtarzają a zmienia się tylko kolor.
Wydawca jeszcze nie podał ostatecznej ceny jednego numeru, tej informacji nie ma nawet w ulotce reklamowej dotyczącej prenumeraty. Ale, skoro za „Robię na drutach” trzeba było zapłacić 15,99 zł, a „Szydełkowanie jest proste” pewnie będzie podobnie kosztować. Więc cała kolekcja pochłonie ponad 1900 złotych. I za co? Za włóczkę? Nie, przecież z 100g ładnej włóczki płacimy w pasmanterii od 8 do 15 zł. i można z niej zrobić nawet 8 kwadratów. A w jednym numerze za 16 zł dostajesz tylko 25g włóczki. Więc cała zabawa zupełnie się nie opłaca.
Tak więc jeśli chcesz nauczyć się szydełkowania, polecam dowolną książkę z gatunku ABC na półce w Empiku. Jeśli zaś chcesz wydziergać sobie gustowny kocyk, bo już umiesz szydełkować - kup sobie pierwszy nr „Szydełkowanie jest proste” po to by znać wymiary docelowe i rozmieszczenie kwadratów, a włóczkę kup w pasmanterii taką jak ci się podoba (byle pasowała pod rozmiar szydełka). Resztę na pewno odczytasz z obrazka. Całą kolekcję oczywiście jak najbardziej polecam….zamożnym :).

Dylemat mola książkowego

Pisałam już że mam kolejkę książek do przeczytania i ta kolejka stale się wydłuża. Trudi Canavan dopisała ostatnią część do swojej nowej trylogii, a „Księżniczka z lodu”, „Szeptem”, „Upadli” czy „Gdy nadciąga ciemność” okazały się długaśnymi seriami. A do tego pojawiają się kolejne perełki, które jeśli już nie czekają na moim przepełnionym regale lub w pamięci Amazon Kindle’a, to kuszą na półce w Empiku. Na mojej internetowej półce książek do przeczytania na lubimyczytac.pl jest już ponad 230 tytułów.
Obecnie mam dylemat, którą książkę przeczytać. Pożyczyłam od szwagierki „Houston, mamy problem” Katarzyny Grocholi, jestem w trakcie trzeciej części serii „Upadli” pt. „Namiętność”. A na urodziny dostałam od męża trylogię „Pięćdziesiąt twarzy Greya” E.L. James, bo się podobało jego znajomym w pracy i stwierdził że to też coś dla mnie. Jeśli chodzi o tę ostatnią książkę, to przeczytałam pierwszy rozdział i rzeczywiście – zaczyna się intrygująco. I tu właśnie powstał problem: pożyczoną książkę powinno się przeczytać najpierw, a tu mnie ciekawość zżera co będzie dalej z Luce i Milsem (bo jeśli chodzi o „Upadłych” to akurat nie kibicuję Danielowi), no a Anastasia i Christian…tu iskry już widać z daleka.
Chyba po prostu poczekam na jakiś nudny moment i przerzucę się z namiętności w namiętność :P

wtorek, 8 stycznia 2013

Prezent pod choinkę – zrób to sam

Pamiętacie czasy naszego dzieciństwa, kiedy to rysowaliśmy laurki dla mamy, babci czy cioci?
Mi nasuwa się malusieńki kocyk utkany z włóczki, którą znalazłam u mamy w szafie. Tata dał mi deskę, sznurek i gwoździki i pomógł zrobić kanwę. Wbijałam te gwoździki w deskę w dwóch rządkach, a później na przemian przeciągałam sznurek pomiędzy nimi. Na końcu zostało przepleść kawałki włóczki , ściągnąć sznurek z gwoździków i rękodzieło gotowe . A jak się ciocia ucieszyła, zakładkę do książki sobie z kocyka zrobiła .
Czasy się zmieniły i teraz zamiast wymyślić coś oryginalnego, po prostu biegniemy do centrum handlowego albo do hipermarketu i wydajemy majątek na gotowe prezenty: zabawki, ciuszki, kosmetyki i inne różności, które można zwrócić lub wymienić jeśli się nie spodobają.
Mnie w tym roku coś napadło żeby zrobić coś samemu, a pomógł mi przypadek i moje dzieci.
Ponieważ obie niunie złapały ospę wietrzną, musiałam siedzieć z nimi w domu blisko miesiąc i nie miałam czasu chodzić po sklepach nawet po to żeby się rozejrzeć, co jest fajnego. Dlatego po prostu zapytałam siostrzeńca, co by chciał dostać pod choinkę (młody już się w szkole zdążył dowiedzieć prawdy o Św. Mikołaju). Miało mi to ułatwić sprawę bo poszliśmy potem do tego jednego konkretnego sklepu i kupiliśmy takie LEGO jakie chciał. Na to tatuś chłopca zaczął się dopytywać co on dostanie? Niedawno skończyłam czapkę na drutach dla mojej księżniczki i planowałam szalik dla męża, no to palnęłam że szalik. A szwagier na to, że fajnie, bo on chce coś ciepłego na narty i żeby miało 3 kolory pasujące do kurtki itd…
No i okazało się że nie znalazłam takiego w sklepie. Ale od czego jest pasmanteria? Grube druty mam, włóczkę się dobrało taką żeby szybko przybywało roboty i dziergamy . Nawet szybko poszło, 3 wieczorki przy serialu i szalik gotowy . I tu powstał problem, no bo szwagierce też wypada coś dać. No to poszłam za ciosem: śliczne bordo z pasmanterii (ponoć modne w tym sezonie) i kolejne 3 wieczory i wydziergałam super komin angielskim ściegiem a nawet na parę rękawiczek bez palców zostało włóczki. Tylko, że te rękawiczki spodobały się mojej teściowej…i kolejne 2 godziny i drugi komplet gotowy. W międzyczasie kupiłam sobie taką soczystą zieleń na komin dla siebie, żeby mi do kurtki narciarskiej pasował. Ale znowu pomyślałam: teściowa dostanie rękawiczki a teść? I tu poszłam na łatwiznę: kupiłam kilka motków czarnej włóczki i zrobiłam 2 identyczne eleganckie szaliki. Z resztek po tych wszystkich robótkach zrobiłam na cienkich drutach takie cieplutkie skarpetki po same kolana dla dzidziusia na zimę, żeby miała coś zamiast butów. I tak skończył mi się adwent.
Pod choinką czekały ciepłe prezenty dla wszystkich. I miałam wielką satysfakcję że zrobiłam je sama i dlatego będą niepowtarzalne. I podobały się  bo panowie nie zdejmowali swoich szalików przez cały wieczór.
Pytacie co z moim zielonym kominem? No więc nie znalazł się pod choinką. Ponieważ przed samymi świętami dziewczynki znowu się pochorowały (osłabienie odporności po ospie wietrznej jest straszne) a do tego jeszcze robiłam przedświąteczne porządki, czasu nie zostało mi wcale. Tuż przed wigilią zdołałam coś tam nadziergać ale brakło mi koloru. W pasmanterii też się skończył ale pani obiecała dostawę po świętach. No i mamy styczeń a włóczki nie ma.
Dlatego jeśli macie zrobić coś samemu, zacznijcie odpowiednio wcześniej bo nigdy nie wiadomo czy szał twórczy wami nie zawładnie. A materiału kupcie sobie więcej niż potrzeba bo nigdy nie wiadomo czy nie braknie właśnie w ostatniej chwili, a resztki zawsze przydadzą się innym razem 